expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 31 marca 2014

9. Półmaraton Warszawski - relacja

Wczoraj wieczorem dosłownie padłam na twarz. Zaledwie trzy godziny snu, zmiana czasu a później 2 godziny, 8 minut i 41 sekund biegu po najpiękniejszych miejscach w Warszawie. Biegu, którego nie mogłam się doczekać a stres przed nim przerósł moje oczekiwania...

Właściwie, to nie wiem, czym się tak denerwowałam, ale czułam się co najmniej jak przed egzaminami wstępnymi na studia. Wykręcało mi żołądek na lewą stronę a na sen pomogłyby chyba tylko leki na receptę.
Pobudka o 6 rano, czyli 5:00 według czasu zimowego. Na termometrze lekko poniżej zera, ale i tak nie wierzę, że pobiegnę w chłodzie. Szybki rzut oka na zawartość worka z logo sponsora: pas z żelami, numer startowy, agrafki, chip do pomiaru czasu, banan na przed startem, chusteczki higieniczne, izotonik, szczotka do włosów, suchy szampon, okulary przeciwsłoneczne, ubranie na zmianę, pomadka ochronna, drobne na bilet, telefon z Endomondo - ufffff, jestem przygotowana. Śniadanie mistrzów weszło gładko, bułka z dżemem truskawkowym i kawa to mój sprawdzony zestaw. Nie wiem, czy poradziłabym sobie z tortillą z masłem orzechowym i bananem Olgi :) 
śniadanie mistrzów :)

z kolegami z Klubu Biegacza Orange
nawadniam się przed startem

W podróży na Stadion Narodowy towarzyszyła mi siostra, moja najwierniejsza kibicka. Na miejscu szybkie zdjęcie z kolegami z Klubu Biegacza Orange, trochę pogadaliśmy, później depozyt, kolejka do toi-toi....ależ szybko minął ten czas do startu! Naprawdę musiałam się przeciskać między zawodnikami, żeby dotrzeć do właściwej strefy. Właściwej, czyli której? Z planem łamania 2h żegnałam się od dłuższego czasu, ale na miejscu nie mogłam znaleźć zająca z czasem pomiędzy 2:00 a 2:20. I już miałam się podczepić pod tego szybszego, gdy ujrzałam baloniki na 2:10. I całe szczęście, bo biec 21 km w tempie średnim 5:41 na pewno bym nie dała rady. Optymalnie byłoby pewnie złapać kogoś, kto leciał na 2:05, ale to wiem dzisiaj.
Nigdy nie biegłam z pacemakerem. Nigdy też nie biegłam wśród ponad 11 tysięcy innych amatorów tego sportu. I nie sądziłam, że to może być trudne. A jednak... Przez pierwsze kilka kilometrów nie dało się biec w pobliżu tego sympatycznego pana z buffem na głowie. W ogóle nie dało się biec swoim tempem. Co chwila musiałam kogoś omijać, hamować, zdarzyło mi się też niestety nadepnąć komuś na piętę (poszkodowanych najmocniej przepraszam). Nadążanie za zającem kosztowało mnie coraz więcej energii i nerwów, w pewnym momencie odpuściłam sobie. Przecież niczego nie musiałam. Poza tym złapała mnie kolka (towarzyszyła mi przez jakieś 10 km....) i robiło się nieznośnie gorąco. Te 3 kilometry wzdłuż Wisły były koszmarne. Ktoś kiedyś napisał, że tam zawsze wieje wiatr w plecy - nie czułam ani podmuchu. Słońce dosłownie prażyło, całe szczęście, że założyłam okulary. Tunel był namiastką raju, a śpiewający tam młodzi ludzie dali mi niezłego kopa. Kolka jednak nie odpuszczała, w okolicach 12-tego kilometra chciałam zadzwonić do męża, żeby zabrał mnie z tego piekiełka. Dopiero później przeczytałam, że właśnie tu pojawia się pierwszy kryzys na połówce. Byłam jednak ciekawa alejek w Łazienkach i podbiegu na Agrykoli i postanowiłam zostać :) Alejki niczego sobie a tuż przed osławionym wzniesieniem dogoniłam swoją grupę na 2:10. Świńskim truchtem a momentami chodem sportowym pokonaliśmy Agrykolę, która w mojej ocenie była znacznie łatwiejsza niż Belwederska w Samsung Irena Women's Run. No i nie wiadomo kiedy do mety zostało tylko 5 km. Nie wiem, czy to zasługa żelu energetycznego o smaku karmelu i solonego masła, ale dostałam skrzydeł. Pędziłam przez Most Poniatowskiego niesiona dopingiem kibiców, zostawiając zająca jakieś 2 minuty za sobą. Cieszyłam się jak dziecko, gdy zobaczyłam tabliczkę "1000 metrów, tylko 4 zakręty", dłużyły się one jednak okrutnie. Stopy paliły, w gardle suchość, nie wiem, skąd wzięłam siły na ostrzejszy finisz. Za linią mety dosłownie się rozbeczałam i pochlipując głośno człapałam za tłumem. Czułam, że moje łydki dosłownie kamienieją, ale DUMA mnie rozpierała. Zastanawiałam się, jakim sposobem maratończycy pokonują kolejne 21 kilometrów...

Z posiłku regeneracyjnego nie skorzystałam - kolejki skutecznie mnie zniechęciły. Chwyciłam tylko jabłko - zimne i baaardzo słodkie, pycha. W przebieralni zrobiłam się na bóstwo (chusteczki do pupy dla niemowląt i suchy szampon wymiatają) i z medalem na szyi udałam się na zasłużony odpoczynek.
Dziś myślę o Koronie Półmaratonów Polskich :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz