expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 18 grudnia 2013

Nie tylko dla biuściastych

Zsuwające się co chwilę ramiączka, wrzynające w skórę fiszbiny – coś Wam to mówi? Tak wygląda uprawianie aktywności fizycznej w nieodpowiednio dobranej bieliźnie. W dzisiejszym poście chciałabym zadać wszystkie pytania, na które, być może, nie macie odwagi :-)

Doradzałam ostatnio koleżance z pracy, w co warto zainwestować, rozpoczynając przygodę z bieganiem. Wszystkie poradniki na pierwszym miejscu stawiają buty. Według mnie bazą do dobrego samopoczucia i komfortu podczas treningu jest porządny, sportowy stanik. W rozmowie z Joanną Keńską , specjalistą Panache Sport, łamiemy popularny stereotyp, że „problem” dotyczy wyłącznie posiadaczek dużych biustów.

RUNNINGOWNIA: Co się dzieje z naszym biustem, gdy jesteśmy aktywne, np. biegamy? Czytałam, że biust podczas biegu wykonuje ruch w kształcie ósemki, co może mieć negatywne konsekwencje.

Joanna Keńska, Panache Sport: W piersiach nie ma mięśni, a jedynym podtrzymaniem dla nich jest skóra i więzadła Coopera, które nie są wystarczająco mocne, by powstrzymać ruch biustu. Podczas uprawiania sportu biust rusza się bowiem we wszystkich kierunkach. W zależności od rozmiaru piersi, bez dobrze dopasowanego biustonosza sportowego ten ruch może dochodzić do podskoków piersi wynoszących nawet 21cm! Badania Progressive Sport Technology pokazują, że poprzez noszenie biustonosza sportowego ruch ten może zostać zredukowany aż o 83%.

Panache Sport Bra daje możliwość różnego zapięcia ramiączek

R: A jeśli uprawiamy sport w codziennym biustonoszu?
J.K.: To może prowadzić do bólu i nieodwracalnego obwiśnięcia biustu, wpływa też na poziom osiąganych wyników sportowych. Ważny jest również czynnik psychologiczny – jesteśmy zakłopotane wyglądem podskakujących piersi, narastają kompleksy. Przez efekt podskakujących piersi możemy tracić motywację do ćwiczeń, a nawet przestać akceptować swoje ciało.

R: Kobietom o rozmiarze miseczki większym niż popularne 75B często wydaje się, że są skazane na szachy :-) Słyszałam też o zakładaniu na trening dwóch staników – tradycyjnego, noszonego na co dzień i dodatkowo sportowego topu.
J.K.: Nie ma znaczenia, jak duży biust kobieta posiada – problem tkwi w braku odpowiedniego podtrzymania. Ćwiczenie bez właściwego podtrzymania powoduje, że posiadaczki małych biustów cierpią tak samo, jak posiadaczki większych piersi. Biustonosz sportowy, zapewniający właściwe podtrzymanie biustu podczas ćwiczeń, jest więc równie ważny, jak odpowiednie obuwie sportowe dla stóp.
Pamiętajmy jednak, że nawet najlepszy, ale źle dopasowany biustonosz sportowy nie spełnia swojego zadania i zamiast pomóc może wyrządzić krzywdę. Dlatego też uczulamy aktywne kobiety, by dobierały bieliznę odpowiednią do wielkości piersi. Z bezpłatnej porady bra fitterki można skorzystać w sklepach z bielizną Panache na terenie całej Polski. Wybierając biustonosz sportowy w odpowiednio dopasowanym rozmiarze, możecie zmniejszyć wstrząsy biustu aż o 83%. Taki biustonosz zadziała jak "ręce podtrzymujące piersi" - zapobiegnie podskakiwaniu, ale nie spłaszczy biustu. Efekt? Biegając czujemy się swobodnie, a przy tym wyglądamy seksownie i unikamy bólu po ćwiczeniach.



R: Czym różni się prawdziwy sportowy stanik od tych popularnych topików, które, przynajmniej mnie, nie dają żadnego komfortu?
J.K.: Materiałowy top nie zapewni odpowiedniego podtrzymania i dopasowania. Działa raczej na zasadzie ściśnięcia piersi i ich spłaszczenia. Dobry biustonosz sportowy jak np. Panache Sport posiada termicznie kształtowane miseczki, z których każda indywidualnie okala pierś, redukując ruch nie tylko w kierunku góra-dół, ale także na boki.  Jest ponadto wyposażony w niewyczuwalne fiszbiny otoczone silikonem dla zwiększenia komfortu noszenia, nadając jednocześnie piersiom idealny kształt i podtrzymanie. Przecież także podczas ćwiczeń chcemy czuć się kobieco. W naszej bieliźnie sportowej mamy wreszcie oddychający materiał, szerokie, regulowane, wyściełane ramiączka by zapobiec otarciom, zapięcie umożliwiające skrzyżowanie ramiączek czy płaskie szwy - dzięki czemu bielizna świetnie prezentuje się pod sportowym ubraniem. I co najważniejsze -  szeroki zakres rozmiarowy. Panache Sport jest dostępny od miseczki B-H już od 60 cm pod biustem umożliwiając idealne dopasowanie bielizny do kobiecych kształtów. Podczas zakupów pamiętajmy więc, że tylko idealnie dopasowany sportowy stanik zapewni nam optymalny efekt podtrzymania i komfort podczas ćwiczeń.

R: Jak dbać o sportową bieliznę?
J.K.: O bieliznę sportową dbamy podobnie jak o codzienną. Biustonosz należy prać  ręcznie w letniej lub chłodnej wodzie. Wysoka temperatura to największy wróg włókien elastyny zawartych w biustonoszu, odpowiedzialnych za kształt i wsparcie biustu. Ważne jest to, aby zawsze używać delikatnych środków do prania – znakomicie sprawdzają się płyny do kąpieli niemowląt i dzieci. Wtedy nawet częste pranie nie skróci życia ulubionego, idealnie dopasowanego stanika. Następnie suszymy stanik w temperaturze pokojowej, rozkładając go w ustronnym miejscu z dala od grzejników. Mokry materiał jest podatny na odkształcenia, dlatego susząc biustonosz, lepiej go nie wieszać.

R: Bardzo dziękuję za rozmowę!




Adresy sklepów z bielizną Panache Sport dostępne są na www.panachesport.pl.

czwartek, 12 grudnia 2013

Plany, plany, plany...


Ten post miał powstać już dawno temu, nie sądziłam, że wyprzedzi mnie Renata z Radosne Bieganie. Mój zapał przed stawianiem poprzeczki na 2014 skutecznie ostudziła kontuzja, której nabawiłam się po Półmaratonie Kampinoskim. I w sumie bardzo mi się ta lekcja przydała, nauczyła pokory i cierpliwości, oraz cieszenia się z biegania jako takiego, niekoniecznie gonienia za kolejnymi rekordami.
A więc, tadam-tadam, moje plany i marzenia na przyszły rok:
1. złamać 2 godziny w Półmaratonie Warszawskim 30 marca 2014 - jak sobie wizualizuję ten start, to mnie ciarki przechodzą, autentycznie.
2. złamać 50 minut w biegu na 10 km - nie planuję, w którym biegu, jak dla mnie może być nawet na treningu :-) to oznacza poprawę obecnej życiówki o ponad 4 minuty - realne?
3. wziąć udział w (teraz będzie moja lista marzeń startowych):
- Zimowe Biegi Górskie w Falenicy - bo mnie coraz bardziej kręcą niepłaskie tereny
- Bieg Łosia - bo bardzo chcę wrócić do Puszczy Kampinoskiej
- Bieg Truskawki - bo bardzo lubię truskawki :)
- Hardy Rolling - bo chcę spróbować swoich sił w górach; jestem już zapisana, i to jest druga po PW najważniejsza impreza sezonu
- Pogoń za Bobrem (w ramach Maratonu Wigry) - bo marzę o bieganiu na Suwalszczyźnie
- Bieg Szlak Trafi - bo to prawie moje rodzinne strony a poza tym w zeszłym roku mi nie wyszło
- Perły Małopolski - bo prawdopodobnie będę wtedy na urlopie w tych okolicach

Jak widzicie nie ma w tych planach startu w maratonie. Jeszcze kilka miesięcy temu miałam zamiar popełnić połówkę wiosną a całość jesienią. Zrezygnowałam z kilku powodów:
- wnioski po pierwszej kontuzji - wolniej, spokojniej, więcej cierpliwości,  jeszcze wiele przed Tobą
- chęć poprawy na krótszych dystansach, bez zamulania się treningiem maratońskim
- czas, którego wymaga przygotowanie do maratonu - w tej chwili nie jestem gotowa, aby  większość życiowych aktywności podporządkować pod taki cel

I jak Wam się podoba taki plan? Jakie są Wasze?

środa, 4 grudnia 2013

100 spalonych hamburgerów...

Endomondo pokazało dziś





pomyślałam więc, że to bardzo dobra okazja na podsumowanie tego roku :-)
Co prawda zostało go jeszcze 26 dni, ale zakładam, że nie wydarzy się już nic spektakularnego. W każdym razie nie bardziej niż sam fakt, że w ogóle zaczęłam biegać, mam za sobą dystans jak z gór nad morze a na dodatek mogę się tyułować Pąp Kadetką!
A to było tak:

22 kwietnia 2013
Już w drodze z pracy do domu, po ośmiu godzinach spędzonych w klimatyzowanym biurze i kolejnych dwóch w dusznym pociągu Kolei Mazowieckich, postanowiłam, że tego wieczoru wyjdę pobiegać. Wyciągnęłam z szafy Pegasusy Nike'a (kupione kilka lat wcześniej, przy którymś podejściu do biegania), stare bawełniane dresy i takąż bluzę. Chciałam tylko sprawdzić, jak długo będę w stanie biec bez przerwy. Wyszło tego niewiele ponad 15 minut, w średnim tempie 7:29 min/km. Spodobało mi się. W kwietniu wyszłam na "trening" jeszcze 5 razy, robiąc w sumie "kilometraż" równy 18 :-)



pierwsze biegowe buty

pierwszy plan treningowy
Od samego początku prześladowała mnie myśl o moim słomianym zapale i zastanawiałam się, kiedy to kolejne życiowe hobby odejdzie w niebyt. Aby ułatwić sobie zadanie, od razu zapisałam się na zawody - Samsung Irena Women's Run (5 km w czerwcu 2013) - i rozpisałam plan treningowy. Miałam dokładnie dwa miesiące na przygotowanie swojego ciała i głowy do przebiegnięcia w jednym kawałku tego, kosmicznego dla mnmie wtedy, dystansu. Przebiegłam go treningowo już po niecałych trzech tygodniach od rozpoczęcia planu.

pierwsze zawody
To było dla mnie niesamowite przeżycie. Chyba po raz pierwszy od czasów podstawówki brałam udział w jakiejś sportowej rywalizacji. Na dodatek w takiej, w której walczyłam tylko ze sobą. Była pierwsza techniczna koszulka, gadżety od sponsorów, pierwszy numer startowy i najważniejsze - pierwszy MEDAL. A poza tym cała masa doświadczeń na przyszłość.

na mecie Samsung Irena Women's


magia zawodów i pierwsza pauza 
Po Samsungu wiedziałam, że muszę biegać, choćby dla takich chwil, jak przekroczenie linii mety na kolejnych zawodach. To jest naprawdę niesamowite, że kompletni amatorzy mają okazję brać udział w profesjonalnie przygotowanych imprezach sportowych i czuć się jak Olimpijczyk. Kolejnym startem miał być sierpniowy Bieg Szlak Trafi k. Kazimierza Dolnego. No właśnie, miał... Całą radość z przygotowań do zawodów i biegania w ogóle odebrało mi zapalenie oskrzeli, które poddało się dopiero po 2 miesiącach walki i trzech antybiotykach. Fatalnie znosiłam przymusowe leżenie w łóżku i obawiałam się, czy uda mi się wrócić do regularnych treningów. Bakcyl był już jednak połknięty.

pierwszy finisz z prawdziwego zdarzenia
Jeszcze przed chorobą zapisałam się na 10-kilometrowy bieg podczas Pikniku Rodzinnego w Czosnowie (1 września). I w sumie nic w tej imprezie szczególnego nie było - ja w kiepskiej formie po kuracji antybiotykami, pogoda fatalna, atrakcji dla dzieci jak na lekarstwo. Ale popis był tuż przed metą i od tamtej pory finisze są moją specjalnością :-) Cały czas się zastanawiam, skąd się biorą na ostatnich metrach te niesamowite pokłady siły i determinacji, podczas gdy jeszcze przed kilkoma minutami ledwo przebierałam nogami.

finisz w Czosnowie

fall in love with trail running
W szczytowej formie jechałam na Hajnowską Dwunastkę (5 października). To najwspanialsza, jak dotąd, przygoda biegowa. Bo pierwszy raz bieg terenowy, bo zrobiła się z tego towarzyska wycieczka ze znajomymi do Puszczy Białowieskiej, bo zrobiłam życiówkę na 10 km, bo pogoda była cudowna a organizatorzy spisali się na medal. W Hajnówce zakochałam się w bieganiu po lasach i pagórkach i już w drodze powrotnej podjęłam decyzję o zapisaniu się na Półmaraton Kampinoski.

po Hajnowskiej Dwunastce


półmaraton po raz pierwszy i pierwsza kontuzja
Tak, wiem, w nieodpowiednim dla mnie momencie porwałam się na tę połówkę. Może nawet nie było za wcześnie, ale... zlekceważyłam dokuczający od kilku treningów ból uda/pośladka a poza tym kilometraż we wrześniu był chyba za dużym skokiem po 2-miesięcznej przerwie. Wszystko to zemściło się na mnie okrutnie, od 13-go kilometra półmaratonu walczyłam ze sobą, żeby nie zejść z trasy a z bólem borykam się do dziś. Ale szczerze? Nie żałuję ani przez moment swojej decyzji, to była przepiękna trasa, poznałam nowych biegających znajomych, zmierzyłam się z osobistymi lękami.

najtrudniejszy moment Półmaratonu Kampinoskiego

odkrywanie biegania na nowo i zimowo :-)Kontuzja zmusiła mnie do przerwy w treningach i zastanowienia się, co posżło nie tak, gdzie popełniłam błąd. Na biegowe ścieżki wracałam powolutku, świńskim truchtem, bez szaleństw w prędkościach i dystansach. Nauczyłam się czerpać przyjemność z samego biegania a nie tylko poprawiania swoich osiągów. I choć wkurza mnie, gdy pani w Endomondo podsumowuje tempo biegu, to za chwilę myślę sobie, że wolę biegać tak niż w ogóle :-)
A że w międzyczasie jakoś się tak zimowo, mroźno i deszczowo zrobiło, to mega sukcesem i satysfakcją jest dla mnie sam fakt, że w ogóle wyszłam z domu, w tych wszystkich ubraniowych warstwach i z tłustym kremem na twarzy.






No to kolejny post już musi być o planach na 2014!

poniedziałek, 18 listopada 2013

Biegiem po lekarstwo na głowę

Ależ przewrotny tytuł mi się udał! Czy ktoś się po nim spodziewa relacji z biegu? A jednak - będzie i o wczorajszym Grand Prix zBiegiemNatury w Lasku Młocińskim a także o zbawiennym jego wpływie na moją głowę i osłabione ostatnio nieco ego biegacza.

kolejka po pakiet startowy

przebieranie nogami przed startem


 Impreza była po stokroć NAJ:
1. Trasa była krótka - zawody na 5 km to na ten moment wszystko, na co mnie stać (mentalnie przynajmniej).
2. Biegi z założenia omijają centra miast i asfalt a ja uwielbiam teren. Na Młocinach udało się fantastycznie połączyć uroki lasu z płaską trasą, bez żadnych przewyższeń. Spokojnie można tu walczyć o życiówki.
3. Po raz pierwszy w zawodach pobiegł mój niespełna czterolatek - przeżywałam chyba bardziej od niego :-)
4. Organizacja na świetnym poziomie - bardzo sprawny odbiór pakietów startowych, dobrze poinformowani pracownicy Biura Zawodów, profesjonalne oznakowanie trasy, fantastyczna rozgrzewka (ubawiłam się setnie, patrząc na panów wykonujących "step touch").
5. Po tych zawodach mogę o sobie powiedzieć "jestę blogerę". Rozpoznała mnie Lullaby i to wystarczyło, żebym poczuła się gwiazdą. Poznałam też członków drużyny Bieg_a_my - z tego miejsca serdecznie pozdrawiam i dziękuję za poratowanie chusteczką :-)
6. I to co dla mnie najważniejsze - wróciła moja wiara w Agatę-biegaczkę, przekonałam się, że mogę jeszcze biegać szybko. Po prawie trzytygodniowej przerwie, a później szuraniu w tempie bliskim 7 min/km, wczorajsze średnie tempo 5:32 jest ogromnym sukcesem. Cieszyłam się baaaaardzo, choć biegło się ciężko, na metę wpadłam bordowa na twarzy, ale sił na finisz wystarczyło :-) chyba to będzie moja specjalizacja

na finiszu :-)

Jest więc światełko w tunelu, post Renaty "wlazł" mi na ambicję - czas zaplanować rok 2014.

Kuszą mnie bardzo starty w kolejnych edycjach Grand Prix zBiegiemNatury - potrzebuję jeszcze trzech, żeby medal dostać :-)

Do zobaczenia na ścieżkach!

czwartek, 14 listopada 2013

Jakoś tak jesiennie...

Zaniedbałam bloga ostatnio... Nie piszę, bo o czym niby? Miał być superplan na półmaraton poniżej 2h, przez chwilę nawet zamarzył mi się maraton. Pseudokontuzja całkowicie mi pokrzyżowała plany i wciąż się zastanawiam, czy Półmaraton w Kampinosie nie był jednak ponad moje siły. Mam więc za sobą dwa i pół tygodnia przymusowego roztrenowania, biegam teraz woooooooolllllnnnnnnooooooo okrutnie i nie więcej niż 10km za jednym zamachem. Już po kilku kilometrach czuję dyskomfort :-( Cały czas porządnie rozciągam przeciążone mięśnie, rozmasowuję je piłeczką tenisową i mam nadzieję, że już niebawem na drzwiach mojej lodówki znów zawiśnie ambitny plan treningowy.

moja trasa podczas prywatnego Biegu Niepodległości

Tymczasem nie lenię się tylko pąpuję. Nigdy nie lubiłam pompek, ale odkąd biegam włączyłam je do repertuaru ćwiczeń ogólnorozwojowych. Zresztą Smashing Pąpkins to zupełnie inna bajka. Jest rywalizacja, jest wyzwanie, jest perspektywa robienia 100 pompek jednego wieczora jeszcze w tym roku! Super akcja, o której dowiedziałam się z bloga Krasusa - przyłączajcie się tutaj. Jestem po pierwszym dniu, w którym udało mi się napąpować 25 sztuk - to mój absolutny rekord. Dziś kolejne podejście i aż się boję, bo ciągle mam zakwasy na "klacie" i brzuchu.

A żeby nie było tak pesymistycznie - w niedzielę wybieram się do Lasu Młocińskiego, aby w miłej atmosferze pokonać 5 km w ramach cyklu zBiegiem Natury. Wybieracie się?

wtorek, 5 listopada 2013

Pozdrów biegacza!

Przyłączam się do bardzo fajnej akcji innych blogaczy,  o której dowiedziałam się z portalu bieganie.pl.
Prosta sprawa - gdy mijasz na treningu kogoś, kto tak jak Ty, biega w deszczu, o 23 w nocy czy o piątej nad ranem - podnieś dłoń, skinienie głowy i uśmiech też będzie OK.
Nie wiem, jak Wam, ale mnie takie pozdrowienia niezwykle pomagają, zawsze mimowolnie przyspieszam, gdy ktoś odpowie na moje pozdrowienie.
Pozdrawiajmy się zatem, łatwiej będzie przetrwać ten jesienno-zimowy czas.

środa, 30 października 2013

Na stole u rehabilitanta

W końcu udało mi się dotrzeć do specjalisty od sportowych bóli wszelkiej maści. Nie było to zadanie łatwe - na wizytę trzeba swoje poczekać, chyba jakiś urodzaj kontuzjowanych mamy. Zdecydowałam się na ten wydatek z powodu doskwierającego od kilku tygodni bólu uda/pośladka, który skutecznie odebrał mi przyjemność z drugiej połówki biegu w Kampinosie. Spodziewałam się diagnozy i zestawu ćwiczeń do domu, otrzymałam jednak znacznie więcej. Wywiad był naprawdę bardzo szczegółowy, pytania konkretne i nie trzeba się było spowiadać z metryczki. Pan Maciek ocenił mnie holistycznie - całkiem prosta jestem, bez wad postawy, z neutralną stopą. Za to koszmarnie u mnie z elastycznością i rozciągnięciem mięśni.... Ale w sumie nie ma się czemu dziwić. Dopiero od kilku miesięcy mogę odważnie powiedzieć, że nie jestem kanapowcem, na dodatek pracującym 8 godzin dziennie w pozycji siedzącej.

Proste ćwiczenie rozciągające pośladek, które
szybko potwierdziło, jak kiepsko rozciągnięta jestem :-(

Diagnoza brzmi - przeciążenie mięśni pośladkowych, niekoniecznie wskutek niewłaściwego treningu. Ponoć kobiety mają naturalną tendencję do ciągłego napinania brzucha i pupy, w pewnym momencie mięśnie się najzwyczajniej buntują. Leczenie - systematyczne rozciąganie, masaże, przerwa od biegania (na szczęście krótka). Prewencja - automasaż piłeczką tenisową.
Dowiedziałam się przy okazji, że mój odcinek lędźwiowy kręgosłupa w ogóle nie pracuje przy skłonach. Muszę nad tym popracować, co by w przyszłości nie mieć z nim większych problemów. Była też okazja do zadania pytań o trening, ćwiczenia itp. Masaż przyniósł poprawę, ból jest z pewnością mniejszy.


kolejne ćwiczenie, z którym mam zamiar
zaprzyjaźnić się na dłużej
Myślę sobie, że każdy, kto zaczyna przygodę ze sportem (zwłaszcza po dłuższej przerwie w aktywności fizycznej) powinien sobie taką wizytę zafundować, aby uniknąć błędów i kontuzji.
Ja mam nadzieję już za tydzień przystąpić do realizacji planu na Półmaraton Warszawski, ale o tym w kolejnej notce.

poniedziałek, 21 października 2013

Mój debiut w połówce, czyli II Półmaraton Kampinoski

Na początek powinnam się chyba wytłumaczyć, głównie przed sobą samą, skąd pomysł na start w półmaratonie jeszcze w tym roku. Plan był, aby debiutować w połówce dopiero w marcu 2014, cóż to więc za szaleństwo??? Wszystkiemu winny jest mój wyjazd do Hajnówki sprzed dwóch tygodni, podczas którego zakochałam się w terenowym bieganiu. Pomyślałam, że skoro na treningu (jednym...) przebiegłam już 18 km, to te trzy jeszcze jakoś doczłapię.
widoki były boskie a ekipa przednia - prowadzi nasz osobisty zając :-)
fot. ekobiegi.pl

Postanowiłam potraktować ten start zupełnie treningowo, jako spokojne wybieganie, bez żadnych celów czasowych. Ostatecznie był to także mój pierwszy raz z zającem - Renata poprowadziła grupkę debiutantek na czas 2:15 - 2:17. Dobra robota!
zapowiadało się całkiem niewinnie...
fot. maratonkampinoski.pl

Bieg zaczynał się o 9.30, więc pobudka skoro świt, bułka z dżemem + kawa, do plecaka banan, domowej roboty izotonik i mus owocowy zamiast popularnego żelu, którego wciąż się boję. Na miejscu drobne problemy z parkowaniem, sprawny odbiór numerów startowych i chipów do pomiaru czasu a potem już tylko odliczanie do startu w przenikliwym zimnie (było ok. 0 stopni). Uśmiałam się - na moim numerze widniało imię BARTOSZ (wzięłam to za dobrą monetę, bo to imię mojego szanownego małżonka). Tak się właśnie kończy odkupowanie pakietu startowego w ostatniej chwili.
Zaczęłyśmy bardzo spokojnie, Renata nas skutecznie spowalniała, był czas na podziwianie widoków i towarzyskie rozmowy. Zewsząd zresztą słychać było śmiechy, nie odczułam ani przez chwilę atmosfery rywalizacji. Momentami musiałam dość wysoko zadzierać nogi - wąskie ścieżki nad mokradłami pełne były wystających konarów, nie brakowało też kałuż do przeskakiwania. Najgorsze było przede mną... Na około 9-tym kilometrze moim oczom ukazał się widok, którego TOTALNIE się nie spodziewałam. Miałam przed sobą nie podbieg, to była całkiem pokaźna góra, o której nikt  mnie uprzedził. Od razu przypomniało mi się, jak wiele lat temu mój wtedy jeszcze nie mąż wciągał mnie na Jaworzynę Krynicką... Zaczęłam się bać, że po pokonaniu tej przeszkody nie dam zwyczajnie rady pokonać tego dystansu. Wbiegłam na sam szczyt, nie przechodząc ani na chwilę do marszu.
ta góra dała mi strasznie w kość...
fot. ekobiegi.pl
Wiedziałam, że jeśli zatrzymam się choć na chwilę, to mogę nie wrócić do biegu. Później wcale nie było lepiej - szlaki były pełne piachu, który wykańczał moje zbolałe nogi, do tego znów dał mi się we znaki pośladek, który dokucza od kilku treningów. Od około 15-go kilometra walczyłam z własną głową. Byłam koszmarnie zmęczona, bolały mnie nogi a w brzuchu okrutnie burczało, i nie pomógł na to mój mały mus owocowy. Na szczęście odnalazł się mój zając i reszta ekipy, którą gdzieś po drodze zostawiłam w tyle. Nawet przez moment nie przyznałam się im, jak mi ciężko, skupiłam się po prostu na tym, aby dotrzymać im kroku. Byłam pod wrażeniem stałego tempa a najszybciej pobiegłam, o dziwo, 18-ty kilometr.
wyszło tak

Ostatnie dwa kilometry przebiegłam chyba tylko siłą woli. Droga do pomarańczowej bramy mety dłużyła się niesamowicie. Tuż przed nią miałam łzy w oczach, że jednak nie poddałam się, że dałam radę, że po raz kolejny pokonałam swoje słabości. Gdy się zatrzymałam, nie mogłam się schylić, aby odczepić chip ze sznurówek a palce tak mi zgrabiały z zimna, że organizatorzy musieli mi pomagać z odsznurowaniem.

Dziś na spokojnie przeglądam zdjęcia i często się uśmiecham, bo wielu zawodników kojarzę z trasy. To jest właśnie niesamowity urok takich kameralnych imprez, gdzie nie słucha się muzyki, nie walczy o życiówki a cieszy oko, kontempluje kontakt z przyrodą i nawiązuje nowe przyjaźnie. Brawo Ekobiegi!

poniedziałek, 7 października 2013

Hajnowska Dwunastka - fotorelacja

Tuż przed startem Hajnowskiej Dwunastki,
z moim najwierniejszym kibicem


Kiedy zapisywałam się na Hajnowską Dwunastkę, wiedziałam, że w ten sam weekend odbędzie się Biegnij Warszawo, i że nijak się tych dwóch startów nie uda pogodzić. Zresztą, po chwili zawahania, uznałam bieg po Puszczy Białowieskiej za znacznie bardziej atrakcyjny niż kolejne zmagania z asfaltem Warszawy. W przygotowania do niego udało mi się wciągnąć męża a chwilę później także znajomych, zakochanych w okolicach Białowieży. Kilka dni później mieliśmy już zarezerwowane noclegi niedaleko Hajnówki, trwały ustalenia, kto ugotuje żurek a kto upiecze golonkę :-) I to się nazywa turystyka biegowa!
Sobotni poranek przed biegiem przywitał nas lekkim przymrozkiem, ale także pięknym, jesiennym słońcem i bezchmurnym niebem. Start zaplanowano na samo południe, temperatura poszybowała do ok. 15 stopni - idealne warunki do biegania.
Biuro zawodów mieściło się tuż obok stacji wąskotorowej kolejki leśnej - trudno o bardziej urokliwe miejsce. Pakiet startowy odebrałam bez stania w kolejce a jego zawartość naprawdę mnie zaskoczyła. Imienny numer, ekologiczne gadżety od Nadleśnictwa Hajnówka, talony na piwo, wejście do parku wodnego i na imprezę integracyjną - organizatorzy pomyśleli o najdrobniejszych szczegółach.
Najbardziej urzekł mnie jednak lokalny koloryt imprezy - stragany z rękodziełem, domowymi nalewkami czy ręcznie robionymi słodyczami. Próżno szukać takiej atmosfery na masowych biegach ulicznych. Nie zabrakło również atrakcji dla dzieci biegaczy, dzięki czemu mój synek spokojnie dotrwał do mojego powrotu z trasy. No właśnie - trasy. Nie znalazłam przed biegiem żadnej informacji o jej profilu. Mogłam się tylko domyślać, że wrócą wspomnienia ze szkolnych biegów przełajowych.



Na starcie ustawiło się 114 zawodników, w tym tylko 15 kobiet. Stawkę otwierał quad wskazujący drogę a zamykał...husky, ponoć weteran tego typu imprez. Pierwsze i ostatnie kilkaset metrów wyścigu to droga przez bardzo nierówną łąkę, z koleinami i dość wysoką trawą. O skręcenie nogi nie było trudno. Później już tylko malownicze, leśne dukty z licznymi atrakcjami - długie podbiegi, wystające konary, piach i żwir. Bieg był bardzo szybki - chwilę po starcie oglądałam już większość pleców współzawodników. Na trzecim kilometrze wyprzedziłam kilka osób, które najwyraźniej zaczęły za szybko. Sama zresztą byłam przerażona swoim tempem (5:30) - obawiałam się, że nie pociągnę tak długo ze względu na zróżnicowanie terenu. Szczęśliwie, myliłam się a najszybciej pobiegłam 9-ty kilometr.Po pokonaniu 2/3 trasy klęłam, na czym świat stoi, zadając klasyczne pytanie biegacza wykończonego "po co mi to???" Wtedy pojawił się mój anioł stróż z klubu Pędziwiatr Białystok. Myślałam, że mnie wyprzedzi i pomknie dalej, tymczasem zrównał ze mną krok i tam w tandemie pokonaliśmy ostatnie kilometry. I chyba tylko dzięki temu nie odpuściłam, walczyłam do końca i z pięknym finiszem wbiegłam na metę, gdy zegar pokazywał 1:04:14. Przy okazji zrobiłam nową życiówkę na 10km (54:17) i zakochałam się w biegach terenowych.
Na mecie czekały banany, woda i multiwitamina (wow) a kolega z Białegostoku podziękował mi za podwiezienie do końca biegu w równym tempie. Niech żyje honor biegaczy!
Umordowałam się okrutnie, było bardzo ciężko, ale już rozglądam się za kolejnym terenowym startem.
P.S. Wyniki biegu (z czasami netto i brutto) wisiały na płocie, gdy szłam się przebrać po biegu. Ależ tempo!
 

ostatnie metry - mój kompan z Białegostoku odpuścił :-(




































radość z życiówki i pokonania własnych słabości
była ogromna

czwartek, 3 października 2013

Biegowy outfit

mój jesienny zestaw do biegania
Wiecie co najbardziej lubię w ubraniach do biegania? To, że są bajecznie kolorowe - różowe, turkusowe, żółte, pomarańczowe i często fluorescencyjne. I o ile na co dzień stawiam raczej na klasyczne, stonowane barwy, to na treningach pozwalam sobie na prawdziwe szaleństwo. Różowa bluza, turkusowe skarpetki i żółta kamizelka odblaskowa? Bardzo proszę, wszystkie chwyty dozwolone i zawsze można się tłumaczyć dbałością o dobrą widoczność po zmroku ;-)
Na zdjęciu zobaczycie mój obecny zestaw do latania. Legginsy, cienka bluza i skarpetki z Lidla. I podstawa dobrego samopoczucia, gdy jestem w ruchu - porządny sportowy stanik w moim przypadku Shock Absorber Gym Bra. Nie wyobrażam sobie życia bez niego i planuję osobny post o nim i uprawnieniu sportu przez posiadaczki biustów większych niż 75B.
Czemu ubrania z Lidla? Biegam dopiero od pół roku i wciąż się obawiam, że mi przejdzie. Słomiany zapał to moje drugie imię, na wszelki wypadek więc nie chciałam przeinwestować.
I na koniec coś, od czego wypadałoby zacząć - buty. Każdy biegacz powie, że na nie pieniędzy żałować nie należy i od nich zależy nasz komfort biegania. Moje pierwsze biegowe buty to Nike Pegasus Air - przewiewne, dobrze amortyzowane. Kompletnie się jednak nie nadają na jesień - woda wlewa się do nich prawie całą powierzchnią. Na dodatek są białe, więc zwyczajnie mi ich szkoda na zabłocone ścieżki.
We wrześniu zdecydowałam się na popularne Kalenji ..... z Decathlonu. Świetny wybór, choć pierwszą przebieżkę w nich okupiłam największymi pęcherzami świata ... Teraz zawsze zakładam podwójne skarpety i jest OK. Są trochę twardsze od Pegasusów, stopy na początku bolały. Za to znacznie lepiej sobie radzą z wodą i mają bezpieczny kolor (czarno-różowe).
Zaliczyłam też epizod z butami Crivit z Lidla, dałam się skusić pięknym turkusowym kolorem :-) Niestety, po treningach bolały mnie palce a jakiś miesiąc poźniej zeszły mi dwa paznokcie. Jestę prawdziwym biegaczem !
A Wy w czym wybiegacie z domu?

poniedziałek, 30 września 2013

Bieg na Piątkę podczas 35-go Maratonu Warszawskiego

Relacja miała być wczoraj, ale zmęczenie wrażeniami tego dnia zaowocowało lądowaniem w łóżku o 22. Niby tylko 5 km biegu a jednak czułam się, jakby przejechał mnie walec. Nawet dziś łydki i brzuch dają o sobie znać. I bardzo dobrze - bolą, bo zasuwałam w szaleńczym dla mnie tempie . Średnio 5.07 min/km to mój dotychczasowy rekord świata. Na dodatek mam poczucie, że mogło być szybciej. Na mecie nie padłam na ziemię, więc chyba wszystkiego z siebie nie dałam ;-) inna rzecz, że niespecjalnie było jak. Bieg ukończyło prawie 4 tysiące zawodników i to się czuło. Zanim przekroczyłam linię startu minęły już prawie 3 minuty od wystrzału startera. Żeby wyprzedzać innych, musiałam biec po torach tramwajowych na Moście Poniatowskiego. Za to atmosfera była cudowną! Tłumy kibiców na trasie, zagrzewąjacych do walki, wyposażonych w najróżniejsze instrumenty. I dzieciaki przybijające piątkę :-) Na twarzy cały czas miałam uśmiech, biegło mi się dość lekko, no może ostatni km dał mi w kość. Nagroda była jednak warta każdego wysiłku - meta na Stadionie Narodowym to najlepszy pomysł organizatorów. Gdyby jeszcze na trybunach było więcej ludzi ;-)
Od strony organizacyjnej również piątka z plusem. Pakiet startowy odebrałam dzień wcześniej, wszystko odbyło się bardzo sprawnie, bez kolejek. W dniu biegu na wysokości zadania stanęli wolontariusze - z uśmiechem udzielali wszystkich informacji i dopingowali. Na plus zaliczam też brak kolejek do toalet.
Pogoda w sumie dopisała - nie padało i nie wiało, zimno przestałam odczuwać na 4 km (było jakieś 8 stopni).
I najważniejsze - jest nowa życiówka! Wg nieoficjalnych wyników - 25:45.
Jeśli w przyszłym roku nie zdecyduję się na start w Maratonie, to Bieg na Piątkę z pewnością znajdzie się w moim startowym kalendarzu. 





poniedziałek, 23 września 2013

Długie wybiegania vol 2

Za mną drugie podejście do niedzielnych długich wybiegań. Za radą Adama Kleina stopniowo wydłużam czas treningu, docelowo 2h. W endomondo ustawiłam cel - przebiec 1:45h, ale tak naprawdę chciałam zrobić 18 km. I udało się, w równym, przyzwoitym tempie, niewiele ponad 6km/h. I jak zwykle garść przemyśleń :-)
- długie wybiegania można robić bez śniadania i bez jedzenia w trakcie; u mnie pewnie pomogło ładowanie węglowodanami w wieczór poprzedzający bieg, rano wciągnęłam tylko pół bułki z dżemem
- izotonik sprawił, że po treningu nie wykręcało mi łydek, jak tydzień temu; no chyba, że to zbieg okoliczności ;-)
- naturalne składniki górą! niedobrze mi na sam widok tych kolorowych napojów; świetnie sprawdza  się letnia woda + sok z cytryny + miód + odrobina soli
- myślałam, że to banał, ale rzeczywiście - bieganie siedzi w głowie; pierwszy kryzys miałam wczoraj już na 10-tym kilometrze, gdy uświadomiłam sobie, że jeszcze drugie tyle przede mną...
- bardzo mi pomaga głos tej miłej pani w endomondo, która co 1km informuje, jak mi idzie; gdy wydawało mi się, że słabnę i ledwo powłóczę nogami, kopa dawała mi informacja, że jednak ciągle trzymam tempo
- czas się przeprosić z długimi getrami; w krótkich miałam wrażenie, że stygną mi mięśnie
- zmęczenie po takim biegu jest ogromne; cały dzień walczyłam z opadającymi powiekami

czwartek, 19 września 2013

Tak się biega jesienią

Dziś przeczytałam na NaTemat.pl, że kończy się właśnie sezon na bieganie... że co???!!! Dla mnie dopiero się zaczął, wraz z pokonaniem prawie 2-miesięcznego zapalenia oskrzeli i pokonaniem magicznej granicy 10 km ciągłego biegu.
Poza tym zaprawieni w bojach mówią, że jesień i zima weryfikują, kto jest biegaczem a kto tylko "dżogerrem" :-) Ja ciągle mam ambicję zaliczać się do tej pierwszej grupy.
Dla pracującej Matki Polki okoliczności przyrody podczas treningu wyglądają jak na załączonym obrazku. Przyszedł taki czas, że niezależnie od tego, czy biegam rano, czy wieczorem - jest ciemno. Wolę jednak to poranne ciemno, obserwowanie budzących się do życia ludzi, satysfakcję, że pokonałam swojego osobistego lenia i wstałam z ciepłego łóżka o 4.45 (sic!). Przydałaby się tylko czołówka :-)

P.S. W poniedziałek 26-go biegnijcie do Lidla po ciepłą odzież dla biegaczy!

wtorek, 17 września 2013

To zupełnie inna bajka jest...


Nie wiem, czy moje niedzielne bieganie na trasie liczącej prawie 16km to długie wybieganie. Na potrzeby tego posta przyjmijmy, że tak. Nawet bardzo długie, najdłuższe w życiu. Nigdy nie podejrzewałam, że mogłabym pokonać taką trasę na własnych nogach, na dodatek w niezłym tempie, 6:10/km.
Przekroczyłam chyba podczas tego treningu jakąś magiczną granicę  (może to ten słynny próg mleczanowy?). W pewnym momencie moje nogi stały się waciakami, prawie nie czułam stóp, jakby zdrętwiały. Gdy się zatrzymałam niedaleko domu, ból pokurczonych łydek był koszmarny. Chyba nie wracałam jeszcze z taką miną z treningu.
Bolesne chwile minęły szybko po masażu łydek i uzupełnieniu płynów. Satysfakcja i duma trwają do dziś :-)
Przemyślenia po:
1. Da się biegać z bananem w ręku - choć przekładanie go co chwilę było irytujące, dlatego zjadłam go przed półmetkiem.
2. Można jeść, biegnąc i nie udławić się.
3. Zamiast banana trzeba było wziąć wodę lub izotonik - może uniknęłabym bolesnych skurczów. W najbliższą niedzielę wypróbuję taki mix: woda, miód, cytryna, sól.
4. Buty Kalenji z Decathlonu zdecydowanie dają radę.
5. Trzeba solidnie zaplanować trasę przed treningiem, co by nie krążyć później w kółko w celu wyrobienia zaplanowanego kilometrażu.
6. Biegowe wycieczki wciągają  - już rozrysowałam 18-kilometrową trasę na niedzielę.

czwartek, 12 września 2013

Uwielbiam biegać w deszczu!

Dziś czwartek, więc według planu na lodówce, dzień treningu. Budzik nastawiony miałam na 4.45, w planach start ok. 5 i 10 km, które wyznaczyłam wczoraj na Endomondo. Tymczasem wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie... najpierw zasnąć nie mogłam a potem było tylko gorzej. Synek całą noc narzekał na ból brzucha, więc sen miałam interwałowy.
Gdy wybiła piąta rano, poważnie zastanawiałam się, czy iść na trening. Obawiałam się, czy dam radę po takiej fatalnej nocy. Krótka wymiana zdań z wewnętrznym JA, kanapka z dżemem i już wskakuję w biegowe ciuchy. Miało nie padać, sprawdzałam wczoraj, a jednak. Szybka zmiana bluzki z długim rękawem na przeciwdeszczową, lekką kurtkę i w drogę.
 Było mniej więcej tak:


































No dobra, delikatnie obrobiłam to zdjęcie. Tak naprawdę było bardziej szaro i ponuro. Ale ja w deszczu biegać lubię. Krople bardzo przyjemnie chłodzą rozgrzane biegiem ciało. Pod warunkiem, że nie jest ono schowane pod tą różową ceratą z Decathlonu... Obiecuję, że następnym razem pobiegnę w normalnych ciuchach, nie będę się gotować. Po tych 10 km na dworze kurtka była mokra nie tylko od zewnątrz, ale także od wewnątrz, od potu. Podsumowując - mimo mojej miłości do sklepu na D. - kurtka Rain-Cut QUECHUA niekoniecznie.